Sektor finansowy w Polsce to system, którego środowiska wzajemnie się przenikają. Pracownicy jednych firm z czasem przechodzą do drugich, nie zawsze stanowiących bezpośrednią konkurencję, a czasem wręcz reprezentujących „drugą stronę barykady”. W taki właśnie sposób eksperci i doradcy finansowi, którzy w latach 2004-2008 „naganiali” klientów na kredyty frankowe, dziś mogą zarabiać np. promując ugody lub wręcz proponując doradztwo w zakresie pozwania banku za taki kredyt. Różnego rodzaju pseudokancelarie, centra odszkodowawcze i „niezależni” doradcy finansowi mają się świetnie. Ten, kto spodziewał się, że rosnący w 2009 roku kurs franka zdemaskuje niekompetencję tak zwanych analityków, gorzko się rozczarował – wielu z nich zrobiło spektakularne kariery w finansach, podczas gdy ofiary ich prognoz po dziś dzień spłacają toksyczne kredyty. Obecnie poszkodowani w procederze frankowym są namawiani na ugody – czy frankowicze po raz kolejny dadzą się złapać bankom w pułapkę?
Jak działał proceder frankowy i dlaczego kredyty w CHF przez wielu są nazywane oszustwem?
Kredyty frankowe, a właściwie waloryzowane kursem tej waluty, to produkt, którego największa popularność przypadała na lata 2004-2008. Szacuje się, że zawarto wówczas nawet 700 tys. umów kredytowych powiązanych z kursem CHF. Kredytobiorców związanych tymi umowami było znacznie więcej – w końcu w wielu przypadkach kredyty były brane przez małżeństwa, a nawet całe rodziny.
Rodzice pomagali dzieciom uzyskać kredyt na dom i spełnić ich marzenie o własnych czterech ścianach. Mili i uśmiechnięci doradcy kredytowi w bankach i agencjach kredytowych robili, co mogli by znaleźć dla klientów najlepszy produkt.
Należy wspomnieć, że wówczas stopy procentowe w Polsce były stosunkowo wysokie – w sierpniu 2004 roku stopa referencyjna wynosiła 6,50 proc., czyli niewiele mniej niż teraz, klimat do zaciągania kredytu hipotecznego opartego o WIBOR był zatem niekorzystny. Tysiące osób usłyszało w tamtym czasie od opiekunów w banku, że przy swoich zarobkach nie mogą otrzymać kredytu złotowego w interesującej ich kwocie. Ale głowa do góry, bo jest alternatywa – bezpieczny kredyt hipoteczny indeksowany lub denominowany kursem franka.
Oprocentowanie takiego kredytu było wtedy dużo niższe, więc klientom automatycznie wychodziła większa zdolność kredytowa. Ludzie zbyt biedni, by otrzymać kredyt na dom lub mieszkanie w walucie, w której zarabiają, byli nagle wystarczająco zamożni, by pozyskać kredyt na 25 czy 30 lat we franku szwajcarskim, którego kurs był wówczas bardzo niski.
Szczyt frankowej gorączki przypadł na rok 2008 – to właśnie wtedy, w lipcu, kurs helweckiej waluty spadł poniżej 2 zł. W tym samym czasie stopa referencyjna wynosiła w Polsce 6 proc., więc kredytobiorca, który miał wybór – otrzymać kredyt we frankach na dużo większą kwotę lub dostać finansowanie „na styk” w złotówkach, wybierał tę pierwszą opcję.
Tym bardziej, że doradcy kredytowi wprost piali z zachwytu nad produktami waloryzowanymi kursem CHF. Wskazywali helwecką walutę jako stabilną i bezpieczną, taką, której kurs z pewnością nie będzie drastycznie rósł. Wielu ówczesnych pracowników komercyjnych banków, a także doradców zatrudnionych w agencjach kredytowych zapewniało nieświadomych klientów, że perspektywa, aby frank zdrożał o 50 proc., jest wprost nierealna. A mniej więcej taki musiałby być skok jego wartości, aby opłacalność kredytów we franku zrównała się z tymi w złotych.
Złota era kredytów frankowych źródłem wielu błyskotliwych karier
Jak się okazało, rzeczywistość przeszła najśmielsze oczekiwania, a frank już na początku 2009 roku przekroczył wartość 3 zł, następnie spadł o kilkadziesiąt groszy, by już wiosną 2010 roku rozpocząć swoją powolną wędrówkę ku czasach obecnych, gdy jest ponad 100 proc. droższy niż wtedy, gdy przypadał szczyt frankowej gorączki.
Mogłoby się wydawać, że ludzie, którzy wówczas ubrali tysiące konsumentów w tak ryzykowne kredyty, powinni na zawsze pożegnać się z pracą w sektorze finansowym. Tak zapewne wyglądałoby to w idealnym świecie.
W praktyce dla wielu z tych osób era taniego franka była trampoliną do kariery, o czym można się przekonać, wchodząc na profile czołowych analityków z tamtego okresu w serwisie LinkedIn. Nie brakuje tam dawnych gwiazd analityki rynku, które kiedyś intensywnie promowały w mediach produkty waloryzowane kursem CHF, a obecnie piastują eksponowane stanowiska w sektorze finansowym.
Dziś zwolennicy kredytów frankowych, których entuzjastyczne opinie i wiara w stabilność waluty Szwajcarów zachęcały Polaków do hipotek w CHF, zasłaniają się nieprzewidzianymi konsekwencjami kryzysu finansowego.
Szkoda jedynie, że dojrzała świadomość ryzyka przyszła do nich dopiero po tym, gdy podpisano już z konsumentami setki tysięcy umów opartych o obcą walutę, a związani tymi umowami są ludzie, których sytuacja finansowa była na tyle niepewna, że nie mogli dostać kredytu w złotówkach.
W 2008 roku nikt nie zdawał sobie sprawy z ryzyka. Czy aby na pewno?
Przedstawiciele środowisk związanych w tamtym czasie z sektorem bankowym jak mantrę powtarzają, że ryzyka nie dało się przewidzieć i tylko nielicznym ekspertom udała się ta sztuka. Biorąc pod uwagę, jakie prowizje przyznawali kredytodawcy swoim pośrednikom za sprzedawanie kredytów we franku, można jednak dojść do wniosku, że zarówno banki, jak i współpracujące z nimi agencje doskonale wiedziały, że, delikatnie rzecz ujmując, nie jest to standardowy produkt.
W złotej erze taniego franka pośrednicy finansowi mogli liczyć na prowizję wynoszącą nawet do 5 proc. wartości podpisanej umowy! Trudno więc uwierzyć, że banki nie wiedziały co się „kroi”, skoro były gotowe tak hojnie wynagradzać zewnętrznych sprzedawców swoich produktów. Przeciętna marża banku „zaszyta” w umowie wynosiła ok. 2 proc.
Zarobki pośredników kredytowych z tamtych czasów rozbudziły apetyt wielu z nich na dobre. Gdy frank zyskał na wartości, a banki zakończyły akcję kredytową powiązaną z tą walutą, żniwa agentów i doradców finansowych dobiegły końca. Chęć zarabiania kolosalnych pieniędzy na niewiedzy konsumentów jednak nadal się w nich tliła.
Nie wszyscy byli na tyle zdolni, by awansować w strukturach dużych korporacji i monetyzować swoją wiedzę. Wielu z nich poszło zupełnie inną drogą, wykorzystując doświadczenie nabyte w procederze frankowym. Niektórzy wykorzystali brak regulacji na rynku odszkodowawczym i windykacyjnym, co skutkowało powstaniem wielu nowych kancelarii.
Część dawnych specjalistów od taniego franka zasiliła szeregi agentów ubezpieczeniowych, gdzie determinacja i brak skrupułów również mogą pomóc w osiąganiu spektakularnych wyników.
Narodziny pseudokancelarii, czyli jak po wyroku TSUE pojawiła się nisza na rynku usług prawnych
Zupełnie nowe możliwości pojawiły się w roku 2019, gdy TSUE orzekł po raz pierwszy w tzw. polskiej sprawie frankowej, dając bodziec do zmiany krajowego orzecznictwa w zakresie sporów o kredyty waloryzowane kursem CHF. Jasne stało się, że frankowicze wkrótce zaczną na masową skalę wygrywać sprawy przeciwko bankom – i będą potrzebowali pełnomocników prawnych.
W ten sposób zaczęły powstawać wszelkiego rodzaju pseudokancelarie i pojawiło się wielu ekspertów od sprawa frankowych nie posiadających nawet wykształcenia prawniczego. Większość takich firm nie ma nic wspólnego z faktycznymi kancelariami prawnymi – podmioty te nie są na ogół nawet prowadzone przez prawników, a jedynie współpracują z zewnętrznymi kancelariami, którym podzlecają pozyskane sprawy. Najczęściej są prowadzone w formie spółek z ograniczoną odpowiedzialnością.
Firmy te pobierają gigantyczne premie od wygranych, które w skrajnych przypadkach mogą sięgać nawet do kilkudziesięciu procent łącznej wartości przedmiotu sporu. To znacznie więcej, niż pobierają za opiekę prawną renomowani pełnomocnicy, będący prawnikami lub radcami prawnymi z doświadczeniem w sprawach przeciwko bankom.
Frankowicze powinni być czujni wobec tych podmiotów zwłaszcza teraz, gdy banki zastawiają sidła na swoich klientów i proponują im ugody, czyli konwersję do kredytu złotowego i zamianę wskaźnika oprocentowania na WIBOR.
Ze względu na obecne bardzo wysokie oprocentowanie kredytów złotowych rozwiązanie to jest zupełnie nieopłacalne, w wielu przypadkach powoduje wzrost miesięcznej raty i salda zadłużenia, wiąże się ponadto ze zrzeczeniem się wszelkich roszczeń wobec banku tytułem pierwotnej umowy.
Nie jest jednak pewne, że pseudokancelarie, nastawione przede wszystkim na własny zysk, będą na tyle lojalne wobec swoich klientów, by rzetelnie podejść do analizy ugód i wykazać przed frankowiczami ich następstwa.
W Internecie pojawiają się nawet ogłoszenia pomocy przy procesie mediacji z bankami chociaż powszechnie wiadomo, że żaden ekspert od spraw frankowych w takich mediacjach nie pomoże bo przedstawiciel banku może zaproponować jedynie z góry określone i powszechnie już znane warunki – nie korzystne dla Frankowiczów.
Frankowicz, który otrzyma od banku ugodę i będzie chciał ją skonsultować ze specjalistą od prawa bankowego, powinien upewnić się, że trafił do prawdziwej kancelarii, a nie do spółki z o.o. czy akcyjnej, która jest tylko pośrednikiem.
Frankowiczu, przeżyj to jeszcze raz, czyli jak banki znów wciskają klientom ryzykowny produkt
Banki doskonale wiedzą, że w sprawach frankowych toczy się gra o ogromną stawkę. Dla części tych instytucji zredukowanie portfela frankowego w sposób inny niż na drodze sądowej to być albo nie być. Są więc gotowe na wiele, by uśpić czujność konsumentów i skłonić ich do rozważenia tej ryzykownej i skrajnie niekorzystnej oferty (przypomnijmy, że w mediacjach przy UKNF nie chcą brać udziału nawet zawodowi mediatorzy zrzeszeni w PIM). W przestrzeni medialnej pojawia się więc coraz więcej artykułów promujących ugody i wskazujących ich zalety, przy jednoczesnym pomijaniu wad i ryzyk, jakie niosą.
Pracownicy banków przekonują klientów mailowo i telefonicznie, że ugoda to świetny sposób na uwolnienie się od ryzyka walutowego – gdy kredytobiorcy słyszą te zapewnienia, powinni przypomnieć sobie, co mówili im doradcy kredytowi, gdy umowa była zawierana, a następnie skonfrontować to z rzeczywistością.
Dziś sytuacja jest bardzo podobna – bank, reprezentowany przez swoich pracowników (którzy dziś pracują tu, jutro mogą pracować gdzie indziej), po raz kolejny próbuje z pozycji autorytetu przemówić do klientów i coś im sprzedać.
Kiedyś był to kredyt frankowy, teraz jest to ugoda, a w praktyce kontynuacja umowy na nowych, jeszcze mniej korzystnych zasadach – w okresie, gdy stopy procentowe są rekordowo wysokie, a WIBOR, który miał zostać zastąpiony przez nową stawkę już od 2023 roku, prawdopodobnie zostanie z nami o 2 lata dłużej niż zapowiadano.
Kredytobiorca powinien zastanowić się 10 razy, nim podpisze ugodę z bankiem, bo decydując się na ten krok, może wpaść z deszczu wprost pod rynnę. Tyle tylko, że tym razem TSUE nie otworzy nad nim parasola ochronnego w postaci dyrektywy 93/13. Kredyt będzie trzeba spłacać. Do końca. Na zmienionych warunkach.