To miał być złoty i prosty model biznesowy: wystarczyło założyć spółkę z minimalnym kapitałem zakładowym, nazwać ją „kancelaria” lub „kancelarią frankową”, następnie zbudować sieć handlowców wywodzących się z różnych środowisk oraz zaniżyć opłatę początkową pobieraną od klienta w porównaniu do zwykłych kancelarii adwokackich lub radców prawnych, by w ten sposób… zdominować rynek usług prawnych, skoncentrowanych wokół sporów konsumentów z bankami. Tak się przynajmniej wydawało, ale – niestety dla spółek – rzeczywistość właśnie weryfikuje ten z pozoru genialny plan. Jak się okazuje, spory o kredyty we franku wcale nie są tak proste i nie przebiegają tak płynnie, jak oczekiwali tego biznesmeni zakładający tego typu „kancelarie”. Jakby tego było mało, sądy nie chcą unieważniać kredytów we franku „z automatu” a spraw jest tyle, że na wydanie prawomocnego wyroku trzeba średnio czekać 3 lata. A to nie koniec kłopotów, bo banki właśnie szykują kolejną falę kontrpowództw o zwrot kapitału, co dodatkowo może opóźnić wydawanie prawomocnych wyroków. Czy firmy, które chcą zastępować kancelarie adwokackie w sporach o kredyty w CHF, będą w stanie przetrwać szereg tych trudności? A może już wkrótce zaczną uciekać w restrukturyzacje?
- Spółki kapitałowe reprezentujące frankowiczów w sądach od kilku lat lubią chwalić się swoimi imponującymi wynikami finansowymi. Ale rynek stale się zmienia, a kierunek tych zmian wcale nie jest pomyślny dla takich podmiotów
- W teorii sprawy frankowe miały być powtarzalne, a ich wynik – przewidywalny ale też wyroki miały zapadać szybko. Pseudokancelarie kalkulowały, że będą w stanie zarabiać, uzależniając sporą część swojego honorarium od premii za sukces. Wiele wskazuje, że założenia te były oparte na bardzo wątłych podstawach
- Od momentu pozwania banku do wydania przez sąd II instancji wyroku kończącego spór mijają lata. Pseudokancelaria ponosi w tym czasie gigantyczne koszty prowadzonej działalności. Skąd jednak brać pieniądze na bieżącą działalność, gdy sądy są zakorkowane i wciąż wydają niewiele wyroków?
- Sytuację pseudokancelarii komplikują także najnowsze działania Ministerstwa Sprawiedliwości, które chce, aby frankowicze godzili się z bankami w sądzie polubownym przy UKNF. Spółki stoją przed groźbą utraty premii za sukces, ale już mają pomysł, jak temu zapobiec. Czy to wystarczy, by przetrwały na rynku?
„Złoty biznes” kancelarii frankowych dobiega końca? Spółki kapitałowe zarabiające na frankowiczach mają problem
Prawdopodobnie setki milionów złotych zarobiły już na frankowiczach spółki z o.o. i akcyjne, prowadzące ich sprawy sądowe przeciwko bankom. Nie będzie przesadą, jeśli stwierdzimy, że firmy te zdominowały rynek usług prawnych, chociaż nie są kancelariami adwokackimi, tylko firmami, które jeszcze parę lat temu zajmowały się świadczeniem pomocy na rzecz chociażby osób walczących z ubezpieczalniami a czasem nawet sprzedażą ubezpieczeń lub produktów finansowych. Tamten biznes nie był jednak tak zyskowny jak ten frankowy. Dopiero na frankowiczach władze spółek kapitałowych zbudowały prawdziwe imperia.
Jak to możliwe, że kilkadziesiąt tysięcy osób zdecydowało się powierzyć skomplikowany spór o kredyt we frankach firmom, która nie jest prowadzona przez adwokatów ani radców prawnych? Sekrety sukcesu tych spółek są dwa. Po pierwsze chodzi o pieniądze, po drugie o dobry marketing.
Pseudo kancelarie mają bardzo prosty model biznesowy:
- promują swoje oferty gdzie się da – w Internecie, w mediach, poprzez gęstą sieć handlowców
- ich oferta jest zbudowana na stosunkowo niskiej opłacie startowej (zdarza się, że początkowa opłata to kilkaset złotych lub 3000 zł netto) i procentowej premii za sukces (która jest kilkukrotnie wyższa niż u renomowanych adwokatów)
- gdy już złapią klienta, przekazują jego sprawę zewnętrznej kancelarii prawnej – zwykle jest to podmiot, który ma niskie ceny i duże moce przerobowe, wspomagający się pracą studentów prawa, aplikantów etc.
- następnie sprawa jest prowadzona przez wspomnianego już podwykonawcę, czasem z lepszym, czasem z gorszym skutkiem – jeśli klient przegra, nie poniesie żadnych dalszych kosztów, jeśli natomiast wygra, dużą część swojej korzyści z wygranej odda kancelarii tytułem wspomnianej już premii za sukces.
Genialne w swej prostocie, prawda? Owszem, jednak aby cały ten plan mógł się powieść, musi dojść do zbiegu kilku czynników:
- sądy muszą wydawać dużo wyroków
- sprawy nie mogą utknąć w apelacji
- niska opłata wstępna musi wystarczyć na utrzymanie prawników oraz handlowców do czasu aż pieniądze spłyną z dużych premii za sukces.
- ewentualnie musi być stały duży napływ nowych klientów jeśli któryś z wyżej wymienionych warunków zawiedzie.
Rynek postępowań frankowych się zmienia. Decyzja resortu sprawiedliwości pogrąży pseudokancelarie?
Rzeczywiście długo było tak, że wymienione czynniki zachodziły jednocześnie i pseudokancelarie mogły zarabiać gigantyczne pieniądze na sprawach, które nie wymagały od nich dużego nakładu pracy. W takich podmiotach pisanie pozwów działa na zasadzie produkcji taśmowej – nikt nie będzie szczególnie pochylał się nad pojedynczą sprawą, by dopracować pozew czy pisma procesowe, bo po prostu nie ma na to czasu. Nowych klientów było bardzo wielu więc nawet jeśli w sądach wyroki prawomocne zapadały wolniej to nie był to istotny problem dla pseudokancelarii.
Wystarczy jednak, by jeden element wypadł z układanki, a już cała misterna konstrukcja się wali. I tak się właśnie stało. Ministerstwo Sprawiedliwości chce bowiem zmian w wydziałach cywilnych, jak również w modelu ugód frankowych i sposobie ich zawierania. Ta ostatnia informacja jest szczególnie niepokojąca dla pseudokancelarii, bo wg słów płynących z resortu optymalna byłaby sytuacja, w której frankowicze zawieraliby swoje ugody z bankami w sądzie polubownym przy UKNF.
Frankowicz, który złoży wniosek o mediacje, może ale nie musi być reprezentowany przez profesjonalnego pełnomocnika. Jeśli zrezygnuje z kancelarii i zda się na pomoc mediatora obecnego w sądzie polubownym, to spółka nie dostanie premii za sukces. Prawdopodobnie ominą ją także koszty zastępstwa procesowego. W skrajnym scenariuszu zarobi na postępowaniu, które prowadzi już od kilku lat (i w które zainwestowała tysiące złotych)… tylko tyle, ile otrzymała od klienta tytułem opłaty wstępnej. W praktyce więc taka współpraca z klientem przyniesie jej stratę.
Gdyby miał to być pojedynczy przypadek, nie byłoby nad czym płakać. Jeśli natomiast zjawisko stanie się masowe, kancelarie odszkodowawcze będą mieć poważny problem.
Miały być automatyczne unieważnienia umów, a jest korek w wydziałach cywilnych i zapowiedź masowych kontrpowództw
Po kilkunastu wyrokach, jakie TSUE wydał w polskich sprawach frankowych, sądzenie się z bankami powinno być prostsze – tak przynajmniej wydawało się pseudokancelariom, które do tego założenia dostosowały swój model biznesowy. Tymczasem sądy krajowe wcale nie chcą unieważniać umów frankowych „automatycznie” i analizują dokładnie każdą taką sprawę, co trwa długie miesiące. Po wyroku bank i tak zwykle składa apelację i spór trafia do sądu II instancji, który w wielu przypadkach jest zakorkowany frankami i ma poważne trudności w rozpatrywaniu tych spraw w rozsądnym czasie.
Pomocnej dłoni nie wyciągają ku pseudokancelariom również banki, które… już zapowiadają zmasowaną akcję składania pozwów o zwrot kapitału, co pogłębi problem zastoju w wydziałach cywilnych. Po wydaniu dużej uchwały frankowej banki boją się przedawnienia swoich roszczeń. A nie można zapominać, że pseudokancelarie w swojej wspaniałomyślności obiecały klientom, iż poprowadzą im te kontrpostępowania w cenie. Taki podmiot będzie miał więc dwa razy więcej pracy i nie otrzyma za to ekstra żadnych dodatkowych środków. A koszty działalności nie maleją, tylko rosną.
Spółki „frankowe” reagują na zmiany w otoczeniu prawnym. Teraz będą zarabiać na ugodach
Jaka jest odpowiedź spółek kapitałowych na piętrzące się trudności? Jedna z nich, to spółki przestały się chętnie chwalić swoimi miesięcznymi wynikami.
Spółki wprowadzają też na rynek ekstremalnie niskie oferty dla Frankowiczów. Rozpoczęcie sprawy frankowej może teraz kosztować nawet kilkaset złotych. Prawdopodobnie szybki napływ dużej ilości nowych klientów ma zapewnić spółkom płynność do czasu uzyskania pieniędzy z premii po prawomocnych wyrokach.
Agresywny marketing pojawia się też w niektórych przypadkach. Spółki zachęcają do zlecenia sprawy i obiecują jej szybkie zakończenie. Ale jak? skoro sprawy frankowiczów trwają około 3 lat. Dzięki specjalnym działom do mediacji ugód! Spółki twierdzą, że jest duża szansa, że taki dział wynegocjuje dobrą ugodę. A jeśli nie to nic nie szkodzi spółka wówczas pozwie bank. Nie mniej jednak płatność za sprawę następuje już na wstępie i jeśli do ugody nie dojdzie to spółka i tak ma klienta. Można się jednak spodziewać, że część osób da się ponieść narracji szybkiego zawarcia ugody i tylko dlatego zleci danej spółce sprawę.
Z rynku dochodzą też informacje, że spółki reprezentujące frankowiczów już próbują dogadywać się z bankami w zakresie tego, jak mogłyby wyglądać przyszłe ugody. Póki co bankowcy oceniają oczekiwania tych firm jako nierealne. Pseudokancelarie chcą m.in., aby banki zaoferowały im zwrot kosztów zastępstwa procesowego, w przypadku, w którym do ugody dochodzi już po złożeniu przez kredytobiorcę pozwu. Cwane banki jednak nie chcą płacić – nie po to promują ugody, by ponosić dodatkowe koszty, tym bardziej na rzecz firm, które w dużej mierze uważają za źródło swoich problemów.
Co więc będzie dalej z pseudokancelariami, jeśli nie uda im się dogadać z przedstawicielami sektora? Wiele będzie zależeć od:
- zainteresowania frankowiczów godzeniem się z bankami w sądzie przy UKNF (chodzi zarówno o tych kredytobiorców, którzy złożyli pozew, jak i takich, którzy tego nie zrobili i już nie zrobią)
- skuteczności, z jaką resort sprawiedliwości będzie odkorkowywał wydziały cywilne
Restrukturyzacja lub upadłość „kancelarii” frankowej to tragedia dla jej klientów
Dla frankowiczów będzie to katastrofa. Jeśli decyzja o restrukturyzacji zbiegnie się w czasie z wydaniem wyroku sądowego unieważniającego umowę kredytową, to zagrożone będą środki zasądzone od banku na rzecz kredytobiorcy. Nie można zapominać, że spółki pośredniczą w rozliczeniach, a więc zwrot świadczenia nienależnego wpływa często wpierw na ich rachunek.
Tu chcemy skierować uwagę czytelników na następującą możliwość: jeżeli kredytobiorca nie otrzyma od takiej firmy swoich pieniędzy, jego możliwości egzekwowania roszczeń będą mocno ograniczone. Jeśli firma upadnie, to jej kapitał zakładowy jest zwykle za niski, by można z niego zaspokoić roszczenia wszystkich poszkodowanych. Bez względu na to, ile ów kapitał wynosi: 5 tys. zł czy 1 mln zł.
Współpraca z kancelariami adwokackimi i radcowskimi nie wiąże się z takim ryzykiem, bo firmy te odpowiadają przed klientami całym swym majątkiem. Nie mogą być prowadzone w formie spółek kapitałowych, a dodatkowo muszą ściśle przestrzegać kodeksu etyki zawodowej, który jest restrykcyjny, ale w praktyce chroni te podmioty przed wieloma pokusami. Np. przed pokusą uzależniania większości swojego honorarium od wyniku sprawy.
Dzięki tym regulacjom kancelarie adwokackie, czy im się to podoba, czy nie, muszą pobierać od klientów adekwatną opłatę startową, która w przypadku sprawy frankowej wynosi zwykle od 9 tys. zł w górę. Kancelaria ma zatem środki na prowadzenie działalności, nawet jeśli sądy wydają wyroki w sprawach jej klientów bardzo powoli.
PODSUMOWANIE:
Pozywając bank za kredyt we frankach, nie da się „oszukać systemu”. Jeśli kancelaria chce poprowadzić nasz spór z bankiem za kilkaset złotych opłaty wstępnej lub nawet 3000 zł netto, to ten warunek idzie w parze z bardzo wysoką premią za sukces. Działalność spółki opierającej swój biznes na takich podstawach jest bardzo ryzykowna, jednak bardziej dla jej klienta, niż dla niej samej.
Spółki z o.o. popełniły błąd, bo zastosowały w sprawach frankowych ten sam model biznesowy, co w sprawach o odszkodowania. Te typy postępowań skrajnie się od siebie różnią. I te różnice, niewzięte pod uwagę przez pseudokancelarie, mogą w przyszłości przyczynić się do ich upadku.