Kiedy banki dowiedziały się, że stosowane przez nie w umowach kredytów pseudowalutowych klauzule przeliczeniowe mają abuzywny charakter? Czy wiedzę tę poznały dopiero po kolejnych wyrokach TSUE? A może coś im „świtało” wcześniej, np. wówczas gdy UOKiK wpisywał kolejne postanowienia umowne na listę klauzul niedozwolonych i nakładał na banki finansowe kary? Niestety, wiele wskazuje na to, że przedstawiciele sektora wiedzieli o nieuczciwości postanowień przeliczeniowych dużo wcześniej – a konkretniej już w momencie, w którym… oferowali pseudowalutowe umowy swoim klientom. I żeby się o tym przekonać, nie trzeba wcale przeprowadzać wielowątkowego, skomplikowanego śledztwa, gdyż banki same dostarczają nam dowodów na to, że, wchodząc w proceder frankowy, wiedziały o ryzyku. Dziś opowiemy Ci o „Białej księdze” ZBP i o tym, dlaczego dopiero teraz sądy zaczynają interesować się jej zawartością.
- „Biała księga kredytów w CHF” opracowana przez Związek Banków Polskich to dokument stworzony w 2015 roku, szczegółowo opisujący historię udzielania tych kredytów polskim obywatelom. Celem jej powstania miało być m.in. wyciągnięcie mądrych wniosków na przyszłość, także we wdrażaniu praktyk bankowych
- Z dzisiejszej perspektywy dokument ten stanowi kalendarium procederu frankowego i jak na dłoni pokazuje, w którym momencie banki zaczęły zdawać sobie sprawę z tego, że te produkty mogą być niebezpieczne dla polskiego klienta… i dla samego sektora
- Po niemal 10 latach od opublikowania „Białej księgi” zaczyna ona być obiektem zainteresowania sędziów wydziałów cywilnych, którzy rozpoznają tysiące spraw o ustalenie nieważności hipotek frankowych
- Pytanie, jakie powstaje brzmi: czy, skoro banki od początku wiedziały o ryzykach, w które pakują swoich klientów, to należy uznać, że bieg terminu przedawnienia roszczeń dotyczących zwrotu kapitału rozpoczął się w momencie wypłaty kredytu?
W sprawach frankowych jasne jest już niemal wszystko… prócz kwestii przedawnienia roszczeń banków
Od największego boomu na kredyty we franku szwajcarskim mija już ponad 15 lat – sumarycznie banki „ożeniły” z tą kategorią produktów grubo ponad milion polskich klientów. Łącznie przedstawiciele sektora podpisali z Polakami ok. 700 tysięcy umów frankowych (niektóra źródła podają, że rzeczywista liczba jest wyższa i może wynosić nawet 900 tys. kredytów). A ponieważ w zdecydowanej większości hipoteki tego typu były adresowane do par i małżeństw, łatwo dojść do wniosku, że w zaledwie kilka lat (mniej więcej od 2004 do 2011 roku) społeczność frankowiczów urosła do siedmiocyfrowej liczby.
Dziś w sądach toczy się blisko 170 tys. spraw, w których ci kredytobiorcy próbują dochodzić swoich praw do unieważnienia abuzywnych umów. W sądach twierdzą, że nie zostali należycie zaznajomieni z ryzykami, które wiążą się z kredytami we franku. Podnoszą argument niezgodności tych kredytów z ustawą Prawo Bankowe, jak również z zasadami współżycia społecznego i twierdzą, że kredyty te były sprzeczne z naturą stosunku zobowiązaniowego. Sądy w zdecydowanej większości przypadków przyznają kredytobiorcom rację. 99 procent spraw frankowych z powództwa kredytobiorcy kończy się prawomocną decyzją korzystną dla powoda i druzgocącą dla banku.
We frankowym orzecznictwie jest coraz mniej niejasności, co powoduje, że wydawane wyroki, a nawet i uzasadnienia do nich, są w większości przypadków bardzo do siebie podobne. Jedną z kwestii, w której pełnomocnicy prawni stron w dalszym ciągu nie mogą dojść do konsensusu, jest to, w jaki sposób należy liczyć bieg terminu przedawnienia roszczeń banków o zwrot kapitału.
Biała księga kredytów frankowych to niepodważalny dowód na to, że banki wiedziały o ryzyku, na które naraziły konsumentów
Z wyroków TSUE wynika, że bieg terminu przedawnienia frankowych roszczeń powinien mieć swój początek w tej samej dacie dla kredytobiorcy, co dla banku. Według Trybunału start biegu przedawnienia zaczyna się wraz z chwilą, w której kredytobiorca poinformuje bank o swoich roszczeniach. Oczywiście, jest to bardzo korzystna dla konsumentów interpretacja, która – zdaniem części środowiska eksperckiego – pozostawia jednak pewien niedosyt.
W środowisku tym znaleźć można bowiem takich prawników, którzy uważają, że jako początek biegu przedawnienia roszczeń banku należałoby określić dzień samej wypłaty kredytu – wszak bank już oferując kredytobiorcy umowę pseudowalutową wiedział, jakie są jej ryzyka.
I tylko pozornie teoria ta wydaje się zbyt radykalna, by można było się z nią zgodzić.
Istnieje bowiem niepodważalny dowód na to, że banki wiedziały o tym, jak bardzo ryzykowne produkty proponują swoim klientom. W dodatku dowód ten wyszedł z samego Związku Banków Polskich, czyli instytucji, którą trudno podejrzewać o sympatyzowanie z frankowiczami. „Biała księga kredytów w CHF”, bo o niej mowa, powstała w 2015 roku, i miała pokazać, że to właśnie przedstawiciele sektora byli, jako jedni z pierwszych, gorącymi zwolennikami wprowadzenia zakazu udzielania w Polsce kredytów powiązanych z walutą obcą.
Skąd ten nagły przypływ szczerości w tak zakłamanym środowisku, jakim jest sektor bankowy? To proste. W momencie powstawania tamtego dokumentu bankowcy nie spodziewali się tego, że kredytobiorcy na masową skalę będą pozywać banki o nieważność umów, ani że będą te spory prawie co do jednego wygrywać. Mowy nie było o takich „wynalazkach”, jak uznanie umowy za od początku nieważną czy teoria dwóch kondykcji. Banki w relacji z konsumentami czuły się absolutnie bezpiecznie, do tego stopnia, że nie miały żadnej potrzeby oferowania niezadowolonym klientom ugód.
W 2015 roku żadnemu bankowcowi na myśl by nie przyszło, że umowy, które sektor wprowadził do obrotu, mogą w przyszłości okazać się nieważne, ze wszystkimi tego, zresztą bardzo zgubnymi, konsekwencjami.
Banki nie tylko wiedziały o ryzyku kredytów w CHF, ale chciały, by zakazano im ich udzielania
Lektura „Białej księgi” ZBP dostarcza nam wiedzy o przebiegu zdarzeń w procesie wprowadzania na rynek kredytów powiązanych z walutą obcą. Możemy się z niej dowiedzieć między innymi, że pierwsze znaki, iż z tą grupą kredytów może być jednak coś nie w porządku, pochodzą z listopada 2005 roku, kiedy to ówczesny szef Związku Banków Polskich, Krzysztof Pietraszkiewicz, napisał list skierowany do prezesów banków (zasilających szeregi ZBP).
Z listu możemy dowiedzieć się, że banki nie tylko zdawały sobie sprawę z ryzykownego charakteru tych kredytów, ale wręcz zależało im na tym, by Komisja Nadzoru Bankowego (instytucja przemianowana w następnych latach na dobrze nam już znaną Komisję Nadzoru Finansowego) uchwaliła rozwiązanie prowadzące do ograniczeń w udzielaniu kredytów w walutach obcych. Mało tego, rozważaną opcją było nawet uniemożliwienie oferowania takich produktów – zwłaszcza w segmencie kredytów mieszkaniowych.
W lutym 2006 roku do roszczeń banków, wyrażonych listem prezesa ZBP, odniósł się Generalny Inspektorat Nadzoru Bankowego, który wyjaśnił przedstawicielom sektora, że forsowane przez jego przedstawicieli rozwiązania nie są możliwe do wprowadzenia. Przeszkodą miały być między innymi ograniczenia prawne.
Nie oznacza to, że Komisja Nadzoru Bankowego nie kiwnęła palcem na wieść o zagrożeniach wynikających z kredytów w walutach obcych. W kolejnych latach KNB opracowała i wdrożyła kilka „frankowych” rekomendacji, wyznaczających pewne ramy dla oferowania kredytów mieszkaniowych waloryzowanych kursem waluty obcej. Banki nie odeszły od oferowania hipotek we franku polskim konsumentom – uznały najwyraźniej, że ograniczenie akcji kredytowej wyłącznie do kredytów mieszkaniowych w złotówce wpłynęłoby negatywnie na ich zyski.
Można więc podsumować ówczesną sytuację w następujący sposób: banki nadal udzielały kredytów frankowych, choć bez entuzjazmu. O braku entuzjazmu, który zapanował w sektorze, świadczą skany listów autorstwa władz banków, w których prezentowały one stanowiska tych podmiotów w odniesieniu do możliwości wprowadzenia ograniczeń w oferowaniu kredytów frankowych. Późniejsi najwięksi kredytodawcy frankowi, tacy jak PKO Bank Polski i BRE Bank (poprzednik mBanku) zdecydowanie opowiadali się tam za zakręceniem kurka z hipotekami frankowymi do zera.
Był więc moment w historii polskiej bankowości, gdy najwięksi giełdowi gracze mogli powiedzieć „NIE” i zablokować lub przynajmniej utrudnić konsumentom dostęp do ryzykownych produktów finansowych, jakimi bez wątpienia były kredyty we franku. Banki, w obawie o mniejszy udział w rynku, zdecydowały się jednak zaakceptować ryzyka i kontynuowały brnięcie w proceder frankowy.
Sądy w uzasadnieniach zaczynają powoływać się na zawartość „Białej księgi”. To zły znak dla banków
Dzisiaj „Biała księga kredytów w CHF” jest niczym oskarżenie wymierzone w sektor: lektura zestarzała się zdecydowanie inaczej, niż chciałby tego Związek Banków Polskich. Tym bardziej zastanawiające jest, że tak mocny i jednoznaczny dowód na pełną premedytację bankowców jest tak rzadko cytowany w sądowych uzasadnieniach. Powoli jednak zaczyna się to zmieniać. A czemu? Ano dlatego, że do treści tego dokumentu coraz częściej odwołują się w postępowaniach sądowych sami frankowicze oraz oczywiście ich pełnomocnicy, a sądy nie pozostają wobec tych działań obojętne.
Dowodem tego jest np. wyrok z dnia 9 maja 2024 roku w sprawie I ACa 3927/23, rozpatrzonej przez Sąd Apelacyjny w Warszawie. W niniejszej sprawie kredytobiorcy kwestionowali umowę zawartą z pozwanym bankiem w 2008 roku. W sądzie wnieśli o jej nieważność. Korzystny dla siebie wyrok uzyskali w lipcu 2021 roku, pozwany bank jednak złożył w sprawie odwołanie.
Apelacja banku została oddalona, a w uzasadnieniu sąd podkreślił, że pozwany bank mógł ograniczyć swoją ofertę do rzetelnie skonstruowanych kredytów w PLN, zamiast tego jednak zdecydował się proponować konsumentom umowy indeksowane.
Następnie sąd powołuje się na materiał dowodowy załączony do pozwu, którym jest właśnie treść „Białej księgi”, zwracając uwagę na to, co podkreśliliśmy już kilka akapitów wcześniej: banki od początku zdawały sobie sprawę z kontrowersji idących za tymi produktami. Sąd uznał, że – skoro bank postanowił wprowadzić kredyty indeksowane do swojej oferty – to powinien był rozważyć, czy będzie w stanie proponować je swoim klientom na zasadach, które nie naruszą dobrych obyczajów.
A skoro bank, mimo to, podjął decyzję o systemowym naruszaniu praw konsumentów, wprowadzając zapisy abuzywne do umów kredytowych, to powinien liczyć się z następstwami prawnymi swoich działań.
Roszczenia banków o zwrot kapitału powinny się już przedawnić? Treść „Białej księgi” na to wskazuje
Wyrok ten, po przedostaniu się do opinii publicznej, wywołał ogromną burzę. Kredytobiorcy, komentując, zastanawiają się, czy w takim razie termin przedawnienia roszczeń banku nie powinien biec od momentu, w którym umieścił on abuzywne klauzule w umowie z konsumentem.
Szczerze mówiąc, my po tej lekturze również się nad tym zastanawiamy. Wszak kredytodawca nie dowiedział się o abuzywnym charakterze swoich praktyk w momencie otrzymania od kredytobiorcy przedsądowego wezwania do zapłaty, reklamacji czy samego pozwu. Większość z tych instytucji, o czym świadczą skany korespondencji zamieszczone w „Białej księdze”, wiedziała dokładnie, jakie mogą być następstwa, również społeczne, masowego oferowania tych produktów konsumentom.
Tymczasem rzeczywistość orzecznicza jest taka, że w wielu przypadkach sądy, mimo oczywistego spóźnienia się banku z wezwaniem klienta do zwrotu kapitału, powołując się na względy słuszności, uwzględniają roszczenie takiego podmiotu, tylko po to, by konsument nie odniósł przypadkiem zbyt daleko idących korzyści z wyroku.
Kwestii względów słuszności, a konkretnie tego, czy ta koncepcja, w odniesieniu do sporów banków z konsumentami, jest w ogóle zgodna z dyrektywą 93/13, przyjrzy się wkrótce TSUE.
Kibicujemy unijnym sędziom, by swoim orzeczeniem wyrzucili tę szkodliwą koncepcję na śmietnik historii, podobnie jak uczynili to z „trwałą bezskutecznością umowy”, forsowaną jeszcze nie tak dawno temu przez Sąd Najwyższy.
PODSUMOWANIE:
Im więcej spraw frankowych rozpatrują polscy sędziowie, tym ciekawsze stają się pisane przez nich uzasadnienia. Coraz częściej powstają one już nie tylko w odniesieniu do konkretnych przepisów prawa i wyroków TSUE, ale również nawiązują do historycznej postawy przedstawicieli sektora, którzy przez lata nie zrobili nic, by uchronić konsumentów przed ryzykiem hipotek we franku. Ryzykiem, które, jak się okazuje, było bankom doskonale znane co najmniej od 2005 roku.
W świetle informacji zawartych w „Białej księdze” trudno się dziwić pełnomocnikom frankowiczów, że formułują tezy, według których roszczenia banków o zwrot kapitału powinny być już przedawnione. Czy sądy kiedykolwiek zaczną podzielać ten pogląd? Tego nie wiemy, i nie robimy sobie na taki scenariusz wielkich nadziei. Zupełnie realny wydaje nam się jednak wariant, w którym za sprawą kolejnego wyroku TSUE sądy będą musiały zrewidować swoje podejście do „względów słuszności” i dokładniej niż dotąd badać, czy bank, występując o zwrot kapitału, zastosował się do ustawowych terminów.